Jak mieć kota i nie mieć?



    Wśród całej kociej hołoty, którą posiadam na stanie mam dwa nietypowe egzemplarze. Nietypowe, bo nawet nie moje. Nietypowe, bo uwielbiające podróże. Nietypowe bo wierniejsze i posłuszniejsze niż mój pies.

  
     Koty jak to koty, urodzone na podwórku i dokarmiane przeze mnie od czasu do czasu. Na początku ich chęć towarzyszenia nam na spacerach dziwiła mnie, ale nie denerwowała. Z czasem stały się tak nachalne, że znosiłam im najlepsze kąski, żeby zająć je jedzeniem i gnać do domu jak wariatka, byleby za mną nie szły. BYLEBY NIE WIEDZIAŁY GDZIE MIESZKAM. Desperackie próby kluczenia po każdym spacerze, chodzenie okrężną drogą do domu i zmienianie tras spacerowych na nic się nie zdały. Koty zawsze nas lokalizowały i szły za nami wszędzie, aż w końcu stało się najgorsze - poznały nasz adres. Wystawały pod blokiem w oczekiwaniu na spacer i odprowadzały nas pod samą klatkę. Potem nadeszła wiosna i najwyższa pora na ich kastrację. Bez większych problemów złapałam je i zawiozłam na zabieg. Kilkudniowy okres rekonwalescencji zafundowałam im w piwnicy i... od tego czasu stałam się ofiarą prześladowania. Przez KOTY. Bo choć rany pięknie się wygoiły i po kilku dniach zabrałam je z piwnicy i odprowadziłam pod budkę, w której dotychczas mieszkały, koty wcale nie zamierzały zaakceptować nowego stanu rzeczy. No i zaczęło się piekło. Zdesperowane rodzeństwo najwyraźniej postawiło sobie za cel porzucenie włóczykijstwa na rzecz znalezienia domu. I potem to już nawet nie one były zdesperowane tylko ja. Miałam dość ich mobbingu, wystawania pod klatką, łażenia za mną i moim psem, śledzenia nas. Czułam się jak ofiara zastraszania przez mafię! Kulminacyjny moment nadszedł kiedy wracając do domu o niestandardowej godzinie po północy (na wieczorny spacer z psem chodzę o 23.00) zastałam oba koty śpiące na wycieraczce przed klatką schodową! Spotkaliście kiedyś gorszego, perfidniejszego i konsekwentniejszego stalkera?



    Z racji tego, że koty poza ewidentnym naprzykrzaniem się, nie miały w zasadzie wad i bardzo je polubiłam postanowiłam znaleźć im dom. Niestety nie było łatwo, bo koty nie były młodziutkie, a ja nie chciałam ich rozdzielać (próbowaliśmy - koty były wówczas mocno zdenerwowane, dosłownie biegały po ścianach i sprawiały wrażenie totalnie dzikich). Nie chciałam też pozbawiać ich możliwości przebywania na dworze, bo jest to rzecz, którą lubią, a która z racji tego, że są kotami wolno żyjącymi jest dla nich dość oczywista. Po kilku miesiącach poszukiwań porzuciłam nadzieję. Być może moje wymagania były zbyt wielkie, a może po prostu tak było i już. Koty i tak pewnie uważały, że uśmiechnęło się do nich wielkie kocie szczęście i nic by w swoim życiu nie zmieniły. Miały jedzenie, piwniczną miejscówkę na noc i cały świat u łap (a przynajmniej tę część świata, która znajduje się na moim osiedlu). Co ciekawe, oba koty stały się nieufne do ludzi, którzy dotychczas okazywali im sympatię i dokarmiali je. Nie przychodziły się już głaskać i sprawiały wrażenie dzikich. Wszelką czułość, mruczenie i łaszenie do nóg zarezerwowały dla mnie. Zachodzę w głowę co też porabiają kiedy zostawiam je na dworze, i poważnie z Rudym rozważamy zakup lokalizatora GPS, żeby tę ciekawość zaspokoić. Za to jak tylko wychodzę z domu koty są już przy mnie, idą ze mną na pocztę (gdzie czekają jak psy pod drzwiami!), do biblioteki, sklepu, do lasu, czy gdzie tam nas nogi poniosą. Wciąż nie mogę się nadziwić ich uporowi, by wszędzie nam towarzyszyć. Były z nami nawet na krótkim urlopie w Bieszczadach, o czym możecie poczytać tutaj





   
      Wiem, że na koty w mieście czyha mnóstwo zagrożeń i tych domowych pewnie nigdy nie wypuściłabym na dwór. Nawet na wsi. Nawet pod nadzorem. Ale tych, o których tu mowa nie mogę całkiem udomowić, bo cierpię na poważne, ekscentryczne (nie mylić z wariackim! :)) wręcz przekocenie. Udostępniłam im nocleg, schronienie przed zimą i deszczem, pełne miseczki, porcję czułości i niezbędne szczepienia. Wierzę, że to dla nich pełnia szczęścia. No może drżę trochę kiedy spóźniają się 10 minut, a mózg tworzy już najgorsze scenariusze... I może trochę mam dość darów w postaci zwłok biednych myszek, które zostawiają mi pod klatką, albo wypluwają pod nogi. Ale takie już są i takie je uwielbiam!

5 komentarzy:

  1. wow! wzięłaś bezdomne koty w Bieszczady? Ej no to one nie są chyba już takie bezdomne. To Twoje koty :D Spróbuj je udomowić, na pewno odwdzięczą się miłością :) Z resztą przecież już Ci ją dają w każdym możliwym momencie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No one są takie domne na wpół :D nie wymagają udomowienia, są bardzo domowe, ale tak jak pisałam u mnie koty wylewają się już oknami i nie wezmę ich już do siebie. Póki nie znajdzie się jakieś alternatywne rozwiązanie musi być tak jak jest :-) ale rzeczywiście największy problem jest z wyjazdami, bo nie mam co z nimi wówczas robić, a ktoś musi się nimi jednak zajmować, karmić, wpuszczać, wypuszczać...

      Usuń
  2. Zazdroszczę Ci takich kotów!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To sobie je zabierz - ciągle są do adopcji po spełnieniu wymienionych warunków :D

      Usuń
  3. Fajne burasy, ale wbrew temu co piszesz to są Twoje koty! :D

    OdpowiedzUsuń