O kocie, który umarł i wrócił... wiele razy. 1


1
     Kiedy spojrzałam na zegarek była trzecia nad ranem. Nigdy go nie znajdziemy, pomyślałam. Byłam wyczerpana psychicznie i fizycznie. Łaziliśmy po okolicznych działkach od czterech godzin kompletnie nie przygotowani na szeroko zakrojone poszukiwania. Mieliśmy 2 małe latarki z kliniki i talerzyki z kocią karmą, które rozstawialiśmy dosłownie wszędzie. Było mi głupio, że pani Monika z mężem po całym dniu w pracy zarywa noc, żeby pomóc nam szukać kota, którego bądź co bądź, straciłyśmy przez własną głupotę. Nie śmiałam jednak podziękować im za pomoc i odesłać do domu. 
- Zniosę każdy wstyd, byleby Klops wrócił dziś z nami! - powtarzałam sobie w myślach. Jednak z każda chwilą byłam coraz bardziej pewna, że tej nocy, 30 października, straciłam oba koty. Zmęczenie dawało w kość, ale nie mogłam odpuścić. Wydawało mi się, że jeśli wrócimy teraz do Katowic, to choćbyśmy potem szukali resztę życia, nigdy już nie zobaczymy Klopsa. O czwartej musiałam przyznać, że dalsze poszukiwanie nie ma sensu.
- Prześlijcie nam ogłoszenie ze zdjęciami po powrocie, wydrukujemy je i powiesimy tu w okolicy. - weterynarze byli mocno zasmuceni, ale nie czułam, potępienia za swój błąd, za co byłam im ogromnie wdzięczna. - Odpocznijcie i przyjedźcie wieczorem. Klops na pewno jest wystraszony, więc schował się gdzieś tu blisko. Na pewno nigdzie się teraz nie ruszy.
- A jak pobiegł gdzieś dalej? I szukamy go w miejscu, w którym w ogóle go nie ma? - musiałam podzielić się swoimi wątpliwościami. Kompletnie nie wierzyłam, że uda się znaleźć kota w obcym dla niego mieście, na terenie, którego nie znałam ani ja, ani on. Poza tym TO BYŁ KLOPS. Przez te miesiące kiedy był z nami podejrzewaliśmy, że ma koci odpowiednik zespołu Downa. Jego "miauk" był ledwie słyszalny, a każdy jego ruch jakby puszczany w slow motion. Świadomość tego, jak bardzo był flegmatyczny, i że jego jedyną aktywnością w ciągu dnia było szukanie frajera, który by go głaskał i głaskał, nie pomagała mi wyobrazić sobie teraz, że Klops-Wcale Nie Dzikus będzie gdzieś dzielnie walczył o przetrwanie i czekał, aż w końcu uda nam się go odnaleźć. 
     Pożegnałyśmy się z lekarzami i wsiadłyśmy do auta. Zupełnie zapomniałam o Ćpunie! Teraz widok tego martwego, pewnie już zupełnie zimnego futerka zawiniętego w kocyk na tylnim siedzeniu obudził we mnie poczucie winy. Za decyzję o uśpieniu. Za męczenie go badaniami przez cały dzień, jego ostatni dzień. A wreszcie za to, że nie opłakuję teraz śmierci Przyjaciela. Jednak kładąc się spać o świcie nie myślałam o tym, że Ćpun nie leży na swojej poduszce obok mnie. Martwiłam się o Klopsa, który 50 kilometrów od domu czeka gdzieś przerażony i nie ma pojęcia co się dzieje.

***

O godzinie 11, po zaledwie trzech godzinach snu, wracałam już do Bielska. Michałowi, mojemu chłopakowi ledwie od kilku dni, zafundowałam randkę życia, kiedy to obładowani ogłoszeniami o zaginięciu kota ruszyliśmy oplakatować miasto. Nie dbałam o to, czy ten związek nie był za świeży, by przetrawić moje kocie wariactwo. Zazwyczaj Crazy Cat Lady ujawniała się po dziesiątej randce, teraz jednak dbała jedynie o to, by jej drugi kot nie miał randki ze śmiercią.
- Ok, przerwa na obiad! - zarządził Rudy (nie, nie ma żadnej metafory w tym przezwisku - jest zwyczajnie rudy, jak wszystkie te dzieci, na których widok szczypaliśmy się w dzieciństwie na trzepaku), po 5-godzinnym marszu przez bielskie ulice, bloki, ogródki, śmietniki i wszystkie inne szczeliny, które wydawały się odpowiednie dla kota. Jeśli miał dość mnie i moich form rozrywki nie dał po sobie nic poznać. Za to głodu nie lubił ignorować, o czym zdążyłam się już wcześniej przekonać.
- Jak się czujesz? - zapytał kiedy połykaliśmy już frytki w McDonaldzie. Nie byliśmy przyjaciółmi, choć znaliśmy się większą część życia chodząc do jednej podstawówki, gimnazjum i liceum. Aktualnie przeżywaliśmy spóźnioną fascynację sobą nawzajem, kiedy to spotkaliśmy się przypadkiem uczęszczając na zupełnie inne już uczelnie wyższe. Była to, póki co, raczej fizyczna fascynacja, dlatego nie wiedziałam na ile mogę się przed nim otworzyć.
- Okropnie. Kleimy te plakaty, szukamy go, a mnie i tak się wydaje, że nigdy go nie znajdziemy. Boję się, że on będzie cierpiał, umrze jakąś straszną śmiercią, samochód go potrąci i będzie długo zdychał, albo będzie się błąkał, głodował i zastanawiał dlaczego go wyrzuciliśmy... - podzieliłam się z nim wszystkimi swoimi czarnymi myślami. A co mi tam, pomyślałam, niech mnie zostawi dupek jeden, najwyżej do domu wrócę pociągiem! - Ćpun chociaż umarł, po prostu nie żyje... Gadam bez sensu, prawda? - Michał w odpowiedzi tylko nieznacznie pokręcił głową. - Po prostu wiem gdzie jest, że już nie cierpi. A Klops żyje i wszystkie te straszne rzeczy mogą go jeszcze spotkać...i nie będzie wiedział, że go szukaliśmy i że wcale go nie wyrzuciliśmy... - Zamilkłam, kiedy objął mnie ramieniem. W zasadzie pierwszy raz mu się zwierzyłam i poczułam przyjemne odprężenie, mimo tego wariactwa wokół.`
- Chodź. - powiedział gwałtownie wstając. - Obejdziemy jeszcze raz te działki koło przychodni. - i pociągnął mnie w stronę wyjścia. Może jednak wszystko skończy się dobrze, pomyślałam nieśmiało pierwszy raz.
**
Wróciliśmy do domu dopiero późną nocą. Sami. 

     Kilka dni temu miałam jeszcze w domu dwa koty, czego wciąż nie mogłam zapomnieć i teraz, kiedy wróciłam po nieudanych poszukiwaniach, w domu były... dwa koty. Parę czarnych kociąt, "bliźniaków", jak je z mamą nazywałyśmy, znalazłam 2 tygodnie wcześniej przy śmietniku. Były bardzo chore i do czasu wyzdrowienia i odwiezienia do schroniska mieszkały u nas w piwnicy.
- Pusto tu tak, po co mają siedzieć na dole same, nie ma Ćpuna, Klopsa, nikogo nie zarażą... - tłumaczyła się nieudolnie moja mama, znany mi od dzieciństwa zagorzały wróg kotów, w odpowiedzi na mój pytający wzrok. Nie mogłam wykrzesać z siebie ani cienia euforii, której jeszcze do niedawna byłoby mnóstwo z powodu tej nieoczekiwanej przemiany. Poza tym, te dwa małe rozbrykane brudasy nie są w stanie zastąpić mi moich ukochanych kocurów, pomyślałam. Zignorowałam zaczepki moich skarpet, które te dwa karły toczyły u mych stóp i zamknęłam dokładnie drzwi, żeby przypadkiem nie wlazły mi do pokoju. Położyłam się do łóżka z nikłą nadzieją, że może wreszcie odpocznę. Niestety sen był ostatnim gościem jakiego mogłam się spodziewać dziś w nocy.
     Nad ranem telefon wydzwaniał non stop, kiedy to Klops był widziany jednocześnie we wszystkich rejonach Bielska przez ludzi zmierzających do pracy (NIGDY, pod żadnym pozorem nie gubcie prążkowanego burego kota - większa jest już chyba tylko liczba atomów tlenu na świecie!). W ciągu dnia tendencja była podobna. Cieszyłam się, że zainteresowanie było tak duże, choć trudno było sprawdzać każde zgłoszenie - nas w Bielsku nie było, a liczba ludzi "dobrej woli" na miejscu była ograniczona. 
    Na wieczór zaplanowaliśmy wielką akcję poszukiwawczą. Możecie uważać, że wszystkich nas powinno się wsadzić do czubków, ale MUSIELIŚMY znaleźć Klopsa. Rodzina to rodzina, a Klops, nawet taki autystyczny, do tej rodziny należał. Uzbrojeni w psa (niestety niezbyt tropiącego, ale zawsze to pies) i latarki byliśmy gotowi szukać go do rana. Trochę się bałam, że wcześniej zgarnie nas policja (też bym zadzwoniła, gdyby w ciemną noc banda ludzi chodziła po ogrodach z latarkami), ale los nam sprzyjał. Poza tym po Bielsku krążyła już podobno legenda o wariatce, która rozpaczliwie szuka swojego kota przy pełni księżyca ("Kota, serio? Dziecka to bym może szukał, ale KOTA?!"). Widocznie byłam popularniejsza niż sądziłam.
     Zaczęłam od tych samych ogródków, w których Klopsa zgubiłyśmy dwa dni wcześniej. Świeciłam latarką we wszystkie możliwe szczeliny. Przez 15 minut naliczyłam z tuzin jeży i żadnego kota. Stosowałam się do rad z forum, które dawali inni kociarze i nawoływałam Uciekiniera bez przerwy. Nic... Chwila! Coś jest! Tak, to na pewno kocie gały! Nie przestawałam wołać i zbliżałam się do miejsca, w którym świeciły się oczy. Nie wiedziałam czy to Klops i nie wiedziałam czy, cokolwiek to było, nie zwieje, kiedy spróbuję go dotknąć. Dlatego zrobiłam coś głupiego. Z bijącym sercem złapałam szybko zwierzę za kark, uniosłam i zamknęłam w żelaznym uścisku, żeby TO COŚ, czymkolwiek było ani się nie uwolniło, ani mnie nie podrapało. Biegiem pognałam do samochodu, zamknęłam się w nim i dopiero wtedy odważyłam przyjrzeć zwierzęciu. Zwolniłam uścisk i spojrzałam w pysk zwierzęciu. Matko, co za ulga! KLOPS!!!

*Klops znalazł się trzeciego dnia poszukiwań, w dziurze na tyłach budynku, w którym mieści się przychodnia weterynaryjna, pod którą go z mamą zgubiłyśmy. Znalazł się w nocy w Święto Zmarłych, 1 listopada. Dzięki Ci Ćpunku!

2 komentarze:

  1. :) wiem, co to znaczy zgubić, szukać i ZNALEŹĆ kota :) cieszę się, ze wszystko dobrze się skończyło!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniale, ż wszystko dobrze się skończyło. Nam kot uciekł tylko raz i historia ta powtarzana jest w rodzinie jako anegdota. Wracaliśmy z zakupów ciemnym listopadowym wieczorem- wyczerpani, styrani. No wiadomo jak to jest. Koty się ucieszyły na powrót, ale ja egoistycznie bardziej interesowałam się siatami niż kotami. No i stało się. Kot wyszedł na korytarz, a ja zamknęłam drzwi. Nieświadoma niczego zaczęłam rozpakowywać żywność, nucić coś pod nosem i nangle słyszę : miau, miau, miau!!!!!! Brakuje jednego kota!! Nigdzie go nie ma. W panice otwieram drzwi wejściowe, a tam on. Przerażony na wycieraczce wymiaukuje w najlepsze. Oczywiście dom został mu zwrócony- ale przeżycie to było dla niego tak ciężkie, że przespał po nim całą dobę.

    OdpowiedzUsuń