O kocie, który umarł i wrócił... wiele razy. PROLOG

PROLOG

 Brak erytrocytów. Anemia. Kreatynina 9,00. 

Koniec świata mogą zwiastować różne rzeczy - ocieplenie klimatu, tsunami, najazd wrogo nastawionych przybyszy, a nawet apokalipsa zombie. Mój własny koniec świata nadszedł wraz z tymi wynikami krwi. Nie był końcem świata na miarę epickiego dramatu, wszak to nie była krew mojego jedynego dziecka, nie była to krew moja, ani nawet ukochanej babci. Krew należała do Ćpuna, mojego trzynastoletniego kocura i ten fakt w niczym nie umniejszał mojej rozpaczy.

- Obawiam się, że nerki przestały pracować. - wniosek, choć nie wymagał przygotowania w postaci pięcioletnich studiów na wydziale weterynarii, został ostatecznie przypieczętowany wraz ze słowami weterynarza.
-Jak to leczyć? Wracamy do kroplówek? Żelazo pomoże? - bezmyślne pytania o walkę z nowym wrogiem nasuwały się same. Bo z wrogiem numer jeden walczyliśmy od kilku miesięcy. Wróg miał poważne miano Przewlekłej Niewydolności Nerek i do teraz radziliśmy sobie z nim całkiem nieźle. Anemia była na polu bitwy zupełnie nowa i choć z nazwy brzmiała niegroźnie, czułam, że może przesądzić o losach wojny.

- Niestety nie sądzę, żeby cokolwiek mogło pomóc. Szpik kostny nie jest już pobudzany przez nerki do produkowania krwinek, stąd anemia. Będę szczery. - powiedział, uprzednio biorąc głęboki oddech. - W przypadku kotów nie można mówić o leczeniu. Podawanie sztucznej erytropoetyny, hormonu, który stymuluje szpik kostny do produkcji erytrocytów, daje rezultaty u psów. Niestety koty na to kompletnie nie reagują. 
- I co? Żadnej opcji?
- Nerki już nie podejmą pracy, a więc ilość czerwonych krwinek nigdy nie będzie dostateczna. Jedyne co można zrobić to przeprowadzić transfuzję krwi, ale to zabieg krótkotrwały. Trzeba by go powtarzać co dwa tygodnie albo częściej. Naprawdę uważam, że przy przewlekłej niewydolności to wszystko jest bezcelo...
- To co z tą transfuzją? - weszłam lekarzowi w słowo. - Kiedy możemy ją przeprowadzić?
- Potrzebne są jednostki krwi z banku albo zdrowy kot jako dawca. - zaczął objaśniać zrezygnowany. - No i niestety nie można tego przeprowadzić u nas, musiałaby pani pojechać do odpowiedniej kliniki i...
- Gdzie ta klinika?

Wydawało się, że walka się zaostrza, ale tak naprawdę ona dobiegała końca. Wtedy jednak nie byłam jeszcze gotowa wywiesić białej flagi.

***

Wróciłam z Ćpunem do domu analizując wszystko co powiedział weterynarz. Wszystko zaczęło się dziś rano - zawiozłam go do przychodni, ponieważ nagle gorzej się poczuł. Całą noc spędził pod wanną i wracał tam ilekroć go spod niej wywlekałam. O niewydolności wiedzieliśmy od roku, dotychczas nie było żadnych dramatów. Karma dla nerkowców, kontrolne badania, obywało się nawet bez częstych kroplówek. Tyle się naczytałam o trudnym przebiegu tej choroby, że po diagnozie płakałam cały dzień, jakbym już pożegnała mojego ukochanego kocura. A tu proszę, trwał z nami prawie rok, bez cierpienia, wybrzydzania karmy, z kreatyniną i mocznikiem w ryzach. Aż do dziś.
Nie myślcie sobie, że to taki idealny kot. On nawet koło ideału nie leżał. Właściwie w przypadku Ćpuna zasadniej byłoby w tej metaforze użyć innego czasownika - tak, zdecydowanie! On nawet koło ideału nie nasikał (a sikał dużo, często i wszędzie). Przez trzynaście obsikanych w każdym calu lat byłam właścicielką jednego niekastrowanego (matko, gdzie ja miałam głowę?!) kocura. Wredne stworzenie kochane chyba tylko przeze mnie i tylko mnie kochające. Wstyd się przyznać, ale przyszłam na świat w rodzinie antykociej. Mama nienawidziła jedynie dwóch rzeczy: koloru brązowego i kotów. I wierzcie, z tych dwóch nieszczęść wolałaby przechodzić całe życie w brązowym dziadowym swetrze. I tak żyliśmy sobie przez te trzynaście lat, 4745 dni, straciwszy 20 zalanych kołder, 2 monitorów LCD, 2 podłóg wypaczonych od wilgoci paneli, 12 rolek przerabianych wiecznie pazurami tapet, 23 par butów, które nigdy nie przestały śmierdzieć amoniakiem i 3 dywanów (tylko trzech, bo po ostatnim wszelkie dywany zostały w domu zlikwidowane). Lecz kiedy Ćpun umierał byliśmy gotowi walczyć jeszcze o kilka takich dni. 
- Dzwoń do pani Moniki, pojedziemy jeszcze dziś! - decyzja mamy utwierdziła mnie w przekonaniu, że tak naprawdę wszyscy, choćby po kryjomu, kochaliśmy tego małego sukin-kota. Szczęśliwie kilka miesięcy wcześniej do naszego domu przyplątał się potencjalny dawca krwi. Nie przypuszczaliśmy wtedy, że Klops, przygarnięty wówczas włóczęga, będzie mógł się tak szybko odwdzięczyć za dom. Zapakowałam więc nasz koci dobytek do samochodu i wyruszyliśmy z Katowic do sprawdzonej kliniki w Bielsku-Białej. Plan był konkretny, transfuzja jak najbardziej realna i choć w głębi duszy wiedziałam, że w grę wchodzi jedynie odroczenie, byłam przekonana, że jeszcze dziś wyrok nie zostanie wykonany.
Jadąc w zawrotnym tempie o godzinie 22 dotarliśmy na miejsce, potem czas jakby zwolnił. Nim wskazówka zegara przesunęła się w końcu o kolejną godzinę, minęły dla mnie ze 2 dni. Czekać. Czekać. Czekać. Choć zaparłam się, by walczyć o mojego kota, w tej walce byłam bardzo biernym wojownikiem i nic ode mnie nie zależało. Badania były decydujące i zaklinałam je uparcie w myślach czekając na telefon z laboratorium. W końcu zadzwonił!
- Tak. Tak. Wysoki. A kreatynina? - z zaciśniętym żołądkiem słuchałam odpowiedzi pani Moniki, które kierowała do słuchawki. Mimowolnie wychyliłam się, by spojrzeć na cyfry, które, choć niepożądane, uparcie pojawiały się na kartce zapisywane przez lekarkę. Mocznik 469. Kreatynina 14,00. I już. Walnęło mocno i niespodziewanie. Konkretny plan obalony przez konkretne liczby. 
- Musimy najpierw zbić mocznik, podłączyć kroplówkę, wstrzymajmy się z tym przetoczeniem. - zwróciła się do mnie po skończonej rozmowie. - Nie będzie łatwo, wyniki są bardzo kiepskie i pogorszyły się tak nagle... - nie przerywając zaczęła przygotowywać kroplówkę, choć jej ruchom brakowało energii i zdecydowania. Nie sądziłam, że dam radę to wykrztusić, nie przypuszczałam, że będę musiała zadecydować i że przyjdzie mi to tak niesamowicie łatwo, ale słowa zawisły w powietrzu, nim zdążyłam je przemyśleć: - Chciałabym się z nim pożegnać.
- Ale, pani doktor mówi, że... - mama próbowała interweniować, ale nie dałam jej dokończyć. Może bałam się, że mnie przekona? Znalazłam Ćpuna 13 lat temu, małego kociaka, poranionego, z gnijącym ogonem, który trzeba było amputować. Kochałam go, byłam jego panią/służącą i byłam mu winna tę decyzję. Postanowiłam nie trzymać go dłużej przy sobie na siłę. Czy miałam wątpliwości? Nie, nie miałam. Nie było ich w tym wątłym ciałku leżącym na metalowym stole. Nie było ich w jego cierpiących oczach. A wreszcie nie było ich w jego spaczonym, złośliwym umyśle, który już wcale nie miał ochoty ani siły wypinać tyłka i lać po ścianach.
- Nie martw się, nic już nie będzie Cię bolało, śpij sobie spokojnie, zaraz wszystko będzie dobrze. - słuchałam lekarki jak czule i spokojnie przemawia do mojego kota i byłam jej niesamowicie wdzięczna, bo sama nie potrafiłam wydusić z siebie choćby słowa pożegnania. Wyobraziłam sobie jak to będzie wrócić do domu bez Ćpuna i przeżyć kolejne dni, tygodnie, ze świadomością, że już go nie ma. Cmoknęłam go w każde oko z osobna, czego tak bardzo nie lubił. W najdosadniejszej demonstracji obrzydzenia, czy czego tam wie, zaciskał powieki i nie otwierał przez dłuższy czas. Tym razem zamknął je na zawsze. Nie mogłam tego znieść. Wyszłam z przychodni.

***

- Ulżyło mi, że podjęłaś taką decyzję. - dobiegło zza moich pleców. Byłam zbyt zaryczana, żeby usłyszeć jak pani Monika podchodzi do mnie 10 minut później. - Bałam się, że będziesz chciała go ratować, a on bardzo cierpiał.
- Już po wszystkim?
Lekarka smutno skinęła głową. Koniec. Umarł. Zgasł.

"Żywi mają zawsze rację przed umarłymi" - jakoś tak to szło, no nie? Niestety opuszczając przychodnię weterynaryjną w Bielsku zapomniałam o tej starej prawdzie. Zbyt zrozpaczona po uśpieniu jedynego faceta, którego kochałam przez niemal połowę swojego życia, zbyt załamana, by logicznie myśleć, nie zamknęłam Klopsa, niedoszłego dawcy w transporterze. Szybko przekonałam się jak fatalne to miało mieć skutki, zbyt szybko by móc zareagować. Otwierając mamie drzwi auta, kątem oka widziałam jeszcze jak potyka się o krawężnik. A potem patrzyłam jak kot, którego niosła, jedyny żywy jaki mi pozostał, wyskakuje jej z rąk i ucieka przerażony w ciemną noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz