CANADA TRIP #3

   
     Jedno jest pewne: Kanadyjczykom udało się niemożliwe - stworzyli wygodne i dobrze funkcjonujące zaplecze turystyczne, absolutnie nie niszcząc i nie szpecąc zastanej przyrody. Góry Skaliste to dzikość i komfort. Jednocześnie. Przekonacie się o tym podążając z nami do Parku Narodowego Jasper, by później ostatecznie pożegnać się z Kanadą w Vancouver. 



    Kolejny etap naszej kanadyjskiej przygody wciąż pokonujemy naszym czerwonym koniem. Z Parku Narodowego Banff  malowniczą drogą Hwy 93 zmierzamy ku jeszcze bardziej dzikiej, i jeszcze bardziej znanej lokalizacji. Jedziemy zmierzyć się z przyrodą w Parku Narodowym Jasper.
     Tę widokową szosę wybudowano z myślą o turystach i nie bez powodu uznaje się ją za jedną z najefektowniejszych tras górskich na świecie. Powtórzę się, ale krajobrazy są naprawdę nie byle jakie! Lśniące tafle jezior, wijące się w bagnistych dolinach rzeki i wystające z pomiędzy gór jęzory lodowców. W XIX w. ów trasa została nazwana Szlakiem Cudów i te cuda podziwia się tam po dziś dzień.  Co rusz na trasie nadkładamy kilometrów, tak skutecznie kuszą szlaki prowadzące w głąb gór. Niektóre wiodą na wielodniowe wyprawy, inne na krótkie spacery do wodospadów, kanionów i jezior. Wszędzie tam dyskretnie, za osłoną lasu, czekają na nas schroniska i pola namiotowe. 


    


    Poznanie prawdziwego piękna tej części Kanady warto rozpocząć od wizyty nad malowniczym jeziorem Maligne. Porośnięte gęstymi lasami brzegi zbiornika o cudownym kolorze otaczają góry i wierzchołki trzech lodowców. Wokół nie brakuje też obecności licznej fauny.



     Na terenie Parku decydujmy się na camping. Jak już wspomniałem, trasa obfituje w miejsca noclegowe, nie tylko te licznie gromadzące turystów, ale takie odosobnione, zupełnie na dziko. Te jednak polecam wyłącznie kamperom, które mogą bezpiecznie zamknąć się na otaczający je nocą dziki świat. Jest to ograniczenie wynikające z bezpieczeństwa - pośród tych lasów mieszkają niedźwiedzie, o czym stale przypominają tablice na drogach. My decydujemy się na Whistlers Campground. Dziewiczy las dzielimy nie tylko z innymi turystami, bowiem gospodarzą tu przede wszystkim jelenie i łosie. Powszechną praktyką na kempingach jest zamykanie jedzenia w specjalnych metalowych szafkach. Ma to zapobiec nocnym najazdom baribali, które zaglądają tu w poszukiwaniu darmowego żarcia. Miejscówkę oceniam bardzo dobrze, pola namiotowe są ogromne i każde ma swoje ławki i stoliki wraz z paleniskiem. My niestety śpiąc w Mustangu nie mieliśmy szans w pełni docenić wygód tego miejsca, ale bez wątpienia to hotel miliongwiazdkowy ;-)





    Rano obolali i niewyspani ruszamy dalej w trasę.  Podążając drogą Hwy trudno przegapić jakiekolwiek atrakcje turystyczne, bo wszystkie widzimy w przedniej szybie. Tak też wita nas wyłaniający się z gęstej mgły Mount Robson, najwyższy szczyt Gór Skalistych (3954 m.n.p.m.)








    W dalszych planach jest wjazd gondolą na szczyt Whistler. Znajdują się tu trasy narciarstwa alpejskiego i kolarstwa górskiego i tu w 2010 roku była rozgrywana część konkurencji podczas Zimowych Igrzysk Olimpijskich. Nazwa góry pochodzi od odgłosów, które wydają żyjące tu licznie świstaki i w wolnym tłumaczeniu znaczy po prostu "świszcząca góra".













    Zjeżdżając z góry mamy rewelacyjny widok na kolejny punkt naszej podróży, mianowicie Vancouver. Widok rewelacyjny i smutny zarazem, bo to dla nas sygnał, że oto właśnie nasza przygoda dobiega końca. Za kilka dni nadejdzie nieuniknione - lot powrotny do Warszawy. Zanim jednak to nadejdzie, i zanim porzucimy kanadyjską dzicz na rzecz gwarnych ulic Vancouver wybieramy się jeszcze na Grouse Montain. To kolejny park na terenie Vancouver, który oprócz atrakcji w postaci siedliska zwierząt ma też coś dla wielbicieli mocnych wrażeń, mianowicie bardzo długą tyrolkę (którą ja bałem się zjechać, ale wiem, że Karolina chętnie by z niej skorzystała, co o ironio, pewnie nigdy się nie zdarzy, bo przecież boi się latać samolotem #kobiecalogika).
     Mamy fart, bo akurat odbywa się tu impreza będąca dla mnie kwintesencją kanadyjskości. W jej skład wchodzą oczywiście góry, jeziora i...drzewa, ale to wszystko już widzieliśmy. Teraz przyszedł czas na drwali. Trafiamy akurat na zawody w tej popularnej tu przecież branży!




     Grouse Montain jest też domem dwóch niedźwiedzi Grizzly - mieszkają tu bowiem Ginger i Coola, dwa sympatyczne miśki, które możecie podglądać na zabawie czy towarzyszyć im w posiłkach (nie mylić z "towarzyszyć im jako posiłek", ale o tym pamiętajcie chodząc samotnie po tutejszych lasach!). 




     Na samo zwiedzanie Vancouver zaplanowaliśmy najmniej czasu toteż w relacji poświęcę mu najmniej uwagi. Jest to niewątpliwie duże, nowoczesne miasto z imponującym portem, ale jadąc do Kanady pożądane jest raczej obcowanie z przyrodą niż z cywilizacją. Warte jednak odnotowania jest to, że w mieście nie ma wysokich drapaczy chmur (w przeciwieństwie do Toronto), a ilość pięter w budynkach jest ściśle regulowana. Władze miejskie dbają o to, aby miasto było idealnie wkomponowane w panoramę gór widocznych na horyzoncie i nic tego widoku nie przysłaniało. 
     Wrażenie robi także liczba parków jakie znajdują się na terenie Vancouver - jest ich podobno około 180! Wracając z Grouse Montain wybraliśmy się do River Park Regional Capilano i zafundowaliśmy sobie powodujący "lekki" stres spacer po znajdującym się tam wiszącym moście. Most to nie byle jaki, bo mający długość 136 metrów i zawieszony na wysokości 70 metrów. Jedna z najstarszych atrakcji Vancouver dziś jest nieco bezpieczniejsza, bo zbudowana jest z desek wzmocnionych stalowymi linami, kiedyś jednak były to tylko liny z konopi. Jakby wrażeń było mało na dole płynie wartki strumień rzeki Capilano, co najwyraźniej nikogo nie zniechęca, bo każdego roku przybywa tu 800 tysięcy śmiałków (co powinno być uspokajające wśród tych liczb nie ma ofiar śmiertelnych).






      W samym Vancouver nie mieliśmy w planie za dużo zwiedzania, pokręciliśmy się tylko trochę po mieście i odwiedziliśmy rezerwat Indian. Warto zajrzeć też do popularnego Stanley Park, w którym możecie poobserwować szopy w naturalnym środowisku. Choć oczywiście zobaczycie je też biegające po śmietnikach, podobnie zresztą jak... skunksy. Ich liczebność w ciemnych zaułkach miasta odpowiada mniej więcej liczebności wolnożyjących kotów w Polsce.




 






Kościół w indiańskim rezerwacie
Domy rdzennych mieszkańców Ameryki obecnie są rozczarowująco... normalne?
Szopy w Parku Stanleya


Skunks spotkany nawet nie w ciemnym zaułku! ;-)
     W ogóle fauna tego kraju zasługuje tu co najmniej na osobny akapit. Dzikie zwierzęta są bez dwóch zdań dumą Kanady, symbolem kraju i jedną z głównych atrakcji turystycznych. Zwierzęta są dosłownie wszędzie. Spotkasz je nie tylko wchodząc do lasu, bowiem wszechobecne są także ich wizerunki: na rewersach monet i banknotów, na szyldach sklepów, hoteli, bibliotek, na koszulkach, klamrach pasków, na kubkach. W sklepach aż roi się od maskotek łosi, bobrów, niedźwiedzi, ubranych w czerwone mundury policji konnej (i nawet miś Paddington przywdziewa tu ten charakterystyczny strój).


    I naprawdę, żeby spotkać dzikie zwierzę nie musisz chodzić godzinami po lesie. Albo mignie Ci w oknie samochodu, ponieważ jelenie mają tam irytujący zwyczaj wypasania się przy drodze, albo o obecności jakiegoś ciekawego egzemplarza poinformuje Cię aktualny ruch na drodze. Większy korek zawsze oznacza, że pojawiło się coś łał - olbrzymi łoś lub czarny niedźwiedź baribal. Auta zwalniają, a z okien wychylają się pasażerowie z aparatami fotograficznymi. Odważniejsi/głupsi/bardziej zdesperowani turyści wychodzą i skradają się do zwierzęcia. My wybraliśmy kompromis. Z samochodu co prawda wyszliśmy, ale spektakularną fotkę cyknęliśmy z bezpiecznej odległości, co powoduje, że jej spektakularność jest mocno dyskusyjna :-)


     Poza tym należy uściślić co w większości kanadyjskich parków należy rozumieć pod pojęciem "dziki zwierz". Łosie, jelenie, ptaki i wiewiórki nic sobie tu nie robią z obecności człowieka. Co cwańsze nawet bardzo chętnie korzystają ze swojego uroku osobistego, który ludzie nagradzają smakołykami ;-)

Wiewióry przy Lake Luise są wyjątkowo bezpośrednie w kontaktach z człowiekiem :-)

na szczycie Whistler spotkacie bardzo towarzyskie ptaki






Jeśli jednak zorientują się, że nic dla nich nie macie będziecie je mogli podziwiać jedynie od d... strony (drugiej rzecz jasna :-)


     Na wspomnienie zasługują też kruki, które tu w Kanadzie przybierają rozmiary średnich psów (i nie jest to absolutnie żadna przesada!). Jest ich tu mnóstwo i choć tworzą trochę mroczny klimat są niesamowicie pięknymi stworzeniami.


      I tu nasza podróż dobiega końca, choć na pewno do Kanady jeszcze wrócę (osobiście, nie wspomnieniami rzecz jasna!). Żebyście Wy też mogli zobaczyć to wszystko na własne oczy zamierzam przygotować ostatni post, w którym podsumuję wyjazd i koszty z nim związane. Postaram się doradzić co zrobić, by nie okazał się wcale drogim przedsięwzięciem i jak się zabrać do jego organizacji. Wypatrujcie!

*wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa i nie wyrażam zgody na ich publikację, bez podawania źródła

3 komentarze:

  1. zobaczyć skunksa - bezcenne <3

    OdpowiedzUsuń
  2. powiem tak: WOW! Po Twojej recenzji na pewno pewnego dnia odwiedzę Kanadę :)

    OdpowiedzUsuń