O kocie, który umarł i wrócił... #2-3


Kolejna część opowiadania! 


    Jeszcze przed chwilą nie miałam w domu nic miauczącego (pies piszczący o czekoladę się nie liczy). Teraz po mieszkaniu wałęsały się 3 kocury. Czyli o jakieś 2 za dużo. Obrady co począć z kocią nadwyżką trwały w najlepsze, tymczasem rzeczona nadwyżka pozwoliła sobie zamieszkać w dziurze pod wanną i niczym stwór z dziecięcych koszmarów wyłaniała się nocą, by wpełznąć nam do łóżek. Kociaki nie były oswojone, a ich fucząca powierzchowność nie budziła raczej sympatii wśród ławy przysięgłych, która miała zadecydować o ich losie (choć w jej składzie była moja "Nagle Wielka Kociara" mama). Klops warujący pod drzwiami łazienki i pilnujący, by to Kocie Zło z niej nie uciekło, raczej przesądzał sprawę...
______________________________
    Pewnego dnia, w tym innym życiu, tym które toczyło się jeszcze z udziałem Ćpuna, jakieś milion galaktyk dalej (przyp.autora >>czyli tydzień temu) wracałam z mamą ze sklepu. Za cholerę nie przyszło mi wtedy do głowy, że lada chwila zostanę złodziejką kotów. A jednak, 10 minut później biegłam co sił do domu z wierzgającym i gryzącym na oślep czarnym kociakiem pod pachą. Mama biegła tuż za mną. Z czarno-białym. Tak samo "milusińskim".
    Normalnie (nie)legalnie ukradłyśmy koty spod sklepu! (Co nam od*#&^ło, spytacie. Ja też się zastanawiam, bo chociaż swoje wariactwo znam i akceptuję, tak matka zawsze była normalna). Koty zauważyłyśmy pod autem. Wciąż rozważam, który mnie wówczas bardziej przeraził - czarny, który wyglądał jakby mu zgniły oczy, czy czarno-biały, któremu przez krwiste strupy na szyi prześwitywała tchawica. Nawet taki zagorzały wróg kotów jak moja rodzicielka zna miłosierdzie i choć koty były dzikie, a ich złapanie kosztowało nas trochę krwi i znoju, ostatecznie zostały zabrane do weterynarza. Choć przegryziona tchawica u jednego rokowała całkiem dobrze, tak zdiagnozowana panleukopenia u drugiego skreślała właściwie ich obu.
- Nieuleczalna. Fatalny stan. Odwodniony... - poszczególne słowa pani weterynarz docierały powoli. Godzinę temu jeszcze nie wiedziałam o istnieniu tego kociaka, a teraz żal mi było, że to istnienie dobiega końca. Przychodzi to to na świat, małe, bezbronne, pocierpi trochę, a potem umiera cierpiąc jeszcze bardziej, zanim osiągnie rozmiar choćby dorodnego szczura. No przyznacie, że trochę żal? A że wierna jestem przegranym sprawom, a pani Karolina, jak przystało na moją imienniczkę też lubi powalczyć z wiatrakami, zabrałyśmy się do roboty. Dostałam od niej do domu wór kroplówek i tajemnych mikstur z zaleceniem, by póki co powściągnąć wszelki entuzjazm. W tym boju miałyśmy raczej polec. A właściwie nie my, tylko mały czarny kot, który owszem przynosił pecha, ale raczej tylko sobie.
    Kocury wsadziłam do piwnicy i... jeszcze tego samego wieczoru urządziłam tam sobie randkę. Michał przyszedł jako wsparcie, choć do kłucia kota igłami palił się jeszcze mniej niż ja. Wierzcie mi, nawet ledwo żywe kocie zwłoki wzbraniają się przed niewprawnymi rękami. Po piątej próbie zrobiliśmy przerwę. Podałam Rudemu strzykawkę, by ją odłożył i ze zdumieniem przyjęłam to, co z nią zrobił.
- Czy Ty właśnie wbiłeś igłę, którą wkłuwamy w żywy organizm w stary, obleśny piwniczny fotel...Tyy synu lekarki?! - Mina Michała świadczyła o tym, że raczej tego nie przemyślał. Z czasem dowiedziałam się, że taki właśnie jest. Bystry umysł i roztargnienie w jednym. Połączenie, które gwarantuje mu zaliczanie najgłupszych wpadek. Do tego rude włosy i upstrzona piegami twarz, na którą wpełza szelmowski uśmiech dzieciaka, który wykręcił numer życia. To właśnie ten głupkowaty uśmiech pomógł mi zrozumieć, że najprawdopodobniej się w nim zakocham. Ekhm... choć oczywiście byłabym straszną hipokrytką nie przyznając, że nie bez znaczenia był też fakt, że oto on, poważny kandydat na męża, spędza właśnie wieczór w brudnej piwnicy, ze świrniętą laską, która podłącza kroplówkę w jakiegoś bezdomnego kota (byliście kiedyś na dziwniejszej randce?!).
     Po godzinie oglądania telewizora, który Rudy wytargał z rupieci i podłączył sobie w ramach uatrakcyjnienia tego niesamowicie rozrywkowego spotkania (hej, zejdźcie na ziemię! Przecież nie mógł być aż tak idealny, to tylko facet...), ponowiliśmy próbę podania kroplówki (po wymianie igły rzecz jasna). Jeśli chcielibyście zobaczyć efekt rodem z kreskówki Looney Tunes, to podziurawcie skórę kota w dwudziestu miejscach, przepuśćcie przez niego kupę wody, siądźcie wygodnie i podziwiajcie tę nietypową fontannę (żartowałam, nigdy tego nie róbcie!).


   Kolejne dni, mimo kroplówek podawanych coraz bardziej sprawnie, nie przynosiły poprawy. Co gorsza, choć krtań tego drugiego kocurka goiła się, zaczął już wykazywać objawy choroby, która pustoszyła organizm jego brata. Patron przegranych spraw za nic nie chciał się wstawić za tymi maluchami, a my powoli musieliśmy rozważać opcję skrócenia ich cierpienia. Z czarnym było tak źle, że każdego dnia wkładając rękę do szczeliny, do której wpełzał, by tam cicho gasnąć, zastanawiałam się czy dotknę zimnego, czy wciąż jeszcze ciepłego futerka...


_________________________
    Co bardziej wnikliwy czytelnik już zna zakończenie tego rozdziału. A tym, którym coś tam umknęło, już zdradzam trochę przyszłości:
    Miną cztery lata od śmierci Ćpuna. Wśród licznych głodoZmorów, które zamieszkają w moim domu przez te lata (czego teraz absolutnie nie wiem i nie podejrzewam!), będzie czarny kot o niezwykle elokwentnym imieniu Czarny i jego brat Warkot. Gdy Warkot był małym kociem szczur nadgryzł mu krtań, więc nigdy nie będzie już mruczeć tylko warczeć (jeszcze tego nie wiem, ale z czasem zacznie bardziej być Świniakiem z powodu posiadania słodkiego różowego nochala oraz miłości do wody i brudu - swoją drogą znacie kota, który lubi te dwie rzeczy, podczas gdy cała kocia populacja ich nienawidzi?). Czarny natomiast to będzie kot-mutant. Być może z powodu koktajlu antybiotykowo-witaminowego, który walono mu w żyły, gdy w dzieciństwie był umierający. Będzie cierpieć na syndrom wiecznie pustego brzucha i stale modlić się do boga-puszki z kocią karmą.


...a tymczasem wróćmy do teraźniejszości, czyli w opowiadaniu do roku 2010!

CDN 😉

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz