Jeż Jerzy!


- Znalazłem jeża. - zakomunikował mi Rudy telefonicznie podczas biegania.
- Jesteś w lesie. Pełno tam jeży. - odparowałam rezolutnie.
- Ale ten jeż się czołga. Co mam robić??


    Nie żebym się skarżyła, ale Rudy zawsze dzwoni do mnie kiedy znajdzie jakieś zwierzątko. A potem narzeka, że jest ich za dużo w domu (#męska logika). W każdym razie poszłam sprawdzić co to za jeż-żołnierz czołga się w trawie. Nie traktowałam tego alarmu zbyt serio, bo założyłam, że mój facet trochę konfabuluje, a jeżowi nic nie dolega.

   Niestety, gdy dotarłam na miejsce ujrzałam bardzo smutny obrazek. Mały przerażony jeżyk próbował odpełzać od światła latarki, ciągnąć za sobą tylne łapy. Nie wiedzieliśmy co robić, ale wydawało się bezduszne zostawić go w takim stanie. Na pierwszy rzut oka nie miał żadnych obrażeń, które wyjaśniałyby ten stan, nie wyglądał jak potrącony przez samochód, ani niedojedzony przez jakiegoś drapieżnika. Zabrać go? Przecież jeże są pod ochroną. Zostawić?

Ostatecznie zabraliśmy go ze sobą.




     Przy bliższych oględzinach okazało się również, że nasz nowy przyjaciel wygląda jak choinka obwieszona bombkami tylko zamiast błyszczących i pięknych dekoracyjnych kul spomiędzy igieł wystawały wielkie, obleśnie napite kleszcze. Jakieś 100 obleśnych, napitych kleszczy (kiedy skończycie się już telepać z obrzydzenia przejdźcie niżej, by poznać dalszy ciąg tej historii).



    Jeż nie był chętny by jeść kocią karmę (jedyne co można znaleźć u mnie w domu o 23... a także we wszystkich innych porach dnia, 24h/dobę 7 dni w tygodniu). Po lekturze Internetu z rana zaopatrzyłam się w surową mieloną wołowinę, której niestety nasz iglasty przyjaciel również nie tknął. 
    Zabierając go z lasu zdecydowaliśmy zawieźć go do schroniska dla dzikich zwierząt od razu następnego dnia, ale patrząc na jego niewprawne czołganie i niechęć do jedzenia zaczęliśmy się zastanawiać, czy jeż ma w ogóle jakieś szanse.
    Spakowaliśmy więc jeża w karton i zawieźliśmy przećwiczyć trochę weterynarzy. Nie jest to znowu taki częsty gość w klinice weterynaryjnej domowych zwierząt i tak jak się spodziewaliśmy sprawił trochę kłopotu. Znikome czucie w tylnych łapkach dawało trochę nadziei. Poradzono też coś na kleszcze (po spryskaniu igieł okazało się, że kleszczy jest nie 100, ale jakieś 300, do tego zaczęły masowo z jeża uciekać - mnie telepało gorzej niż na najgorszym horrorze). Potem miało być jeszcze tragiczniej - wielkie napite bombki zaczęły się z jeża odczepiać....i odczepiały się tak cały okropny dzień! (nawiasem mówiąc mam nadzieję, że tak drastyczne treści nie zostaną tu ocenzurowane^^....)


    Po telefonie do schroniska dla dzikich zwierząt poradzono dać jeżowi jajko. Zjadł dwa! :-) Pełni nadziei wieczorem zawieźliśmy go do Mikołowa, gdzie wśród innych jeżowych weteranów ma dochodzić do siebie. Jest szansa, że odzyska pełną sprawność - ponoć bardzo często w skutek urazów komunikacyjnych dzikie zwierzęta doznają paraliżu, który z czasem może nawet całkowicie ustąpić. Trzymamy kciuki by tak było i tym razem!

3 komentarze: