Drugie życie stołu z odzysku


    Stoły to chyba jedne z droższych mebli w naszych domach. Nam marzył się wielki, solidny, przynajmniej sześcioosobowy, ale ze względów finansowych nasz stół musiałabym na razie opisać innym przymiotnikiem: nieosiągalny. 

     Akurat zdarzyło się jednak, że u Rudego w biurze trwał remont i pozbywali się starego wyposażenia, w tym i sporego, bardzo obrzydliwego stołu. Wiele mogłabym mówić o jego wątpliwej urodzie, ale nad jego wszystkimi wadami górowała jedna zaleta - był całkowicie drewniany, a to w dobie mebli z paździerza wielka rzecz. Wiele miesięcy, jeśli nie lat, wszak remont trochę się przeciągał, przeleżał w stodole. Kilka tygodni temu postanowiłam w końcu się za niego zabrać. 

    Największym wyzwaniem było oczywiście uwolnienie drewnianego blatu od tego okropnego rudego koloru. Nogi od samego początku chciałam pomalować na biało, dlatego lekko je tylko zmatowiłam. Blat za to szlifowałam kilka godzin i to tylko po to by po pomalowaniu go lakierem w kolorze ciemnego dębu stwierdzić, że to jednak nie było to! Próbowałam się jakoś oswoić z moim nowym stołem, chodziłam wokół niego przez kilka dni, ale brakowało mi tego uczucia euforii po udanej metamorfozie.

 





    Ostatecznie zdecydowałam, że zmarnuję jeszcze kilka godzin z życia na zeszlifowanie blatu jeszcze raz. Kiedy znów był nagusieńki jak nowonarodzone dziecię  wykonałam kilka prób kolorystycznych, co by nie musieć przypadkiem czynności powtarzać. Wtedy właśnie po raz pierwszy odkryłam olej. I przepadłam. O tej miłości jeszcze nie raz Wam opowiem, tymczasem zobaczcie efekt finalny!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz